Biegł w ultramaratonach po Saharze, zamarzniętym jeziorze, wysoko w górach. Na co dzień prowadzi firmę transportową [WYWIAD]
Przebiegł 230 km przez piaski Sahary w za dużych o trzy numery butach. Potem uświadomił sobie, że jego nietypowe zainteresowania mogą pomóc w osiągnięciu większego, szczytnego celu. Bieg po zamarzniętym Bajkale oraz udział w maratonie w górach Everestu połączył więc już z akcjami charytatywnymi. Niedawno odbył z kolei niesamowitą podróż do Afryki i zaangażował się w działania fundacji pomagającej bezdomnym dzieciom. Na co dzień odnosi zaś sukcesy w branży TSL! O swoich niezwykłych doświadczeniach opowiada nam Robert Sadowski, współwłaściciel i prezes firmy Sawa Logistic.
Ma Pan na swoim koncie dość nietypowe doświadczenia. W 2014 r. wziął Pan udział w Marathon des Sables, czyli Maratonie Piasków. To impreza biegowa porównywana do Rajdu Dakar – równie prestiżowa i jeszcze bardziej niebezpieczna. W ciągu siedmiu dni pokonał Pan około 230 km. Proszę opowiedzieć o tym więcej.
Marathon de Sables to niezmiernie wyczerpująca, ale fantastyczna przygoda. Przed każdym startem tego typu zawsze zasięgam rady osób doświadczonych, które wcześniej miały okazję zmagać się w tych samych lub podobnych warunkach. Zdobyłem szereg kluczowych informacji – począwszy od tego, jak prowadzić przygotowania fizyczne, poprzez przygotowanie sprzętu oraz żywności, która miała znaleźć się w moim plecaku. Proszę pamiętać, że zawodnicy przez cały pobyt na Saharze korzystają z przygotowanej wcześniej przez siebie żywności. Organizator wymaga, aby przed startem każdy uczestnik udokumentował, że przygotował do spożycia 14 000 kilokalorii, czyli minimum 2000 kilokalorii na każdy dzień startu. Temperatura osiąga 45-50° C, dlatego są to w większości suszone owoce, kawałki mięsa, mleko w proszku, orzechy, landrynki, żywność liofilizowana i inne tego typu specjały. W plecaku powinien się znaleźć również sprzęt, m.in. śpiwór, czołówka, kompas, strzykawka do odsysania jadu skorpiona, nóż, gwizdek i parę innych gadżetów, bez których organizatorzy nie dopuszczą do startu. Oczywiście zrozumiałe, że wszystko, co znajduje się w plecaku, powinno ważyć jak najmniej, żeby nie utrudniać dodatkowo biegu po pustyni.
Przed wyjazdem na Saharę przeszedłem specjalistyczne badania w Centrum Medycyny Sportowej, sprawdzające moją wydolność oraz ogólnie stan całego organizmu. Jeżeli chodzi o przygotowanie fizyczne, to polegało ono głównie na długim wybieganiu. Słyszałem historie – nie wiem, czy prawdziwe – od innych uczestników o próbach ćwiczeń na bieżni umieszczonej w saunie [śmiech]. U mnie było to zdecydowanie prostsze. Wydaje mi się, że potrafię się w krótkim okresie zmobilizować do dużego wysiłku. A potem już wszystko pozostaje w głowie. Nie tyle w nogach, co właśnie w głowie. Przyznaję, że było bardzo ciężko i miałem momenty zwątpienia. Szczególnie, kiedy temperatura osiągnęła 47° C, miałem obdartą skórę stóp i właściwie brak paznokci…
Wspomniane przygotowanie mentalne jest kluczowe. Udowadnia to też jedna sytuacja, do której niechętnie się przyznaję. Otóż pakując się do Maroka w noc poprzedzającą wyjazd, zapomniałem o butach, w których miałem zamiar biegać. Zupełnie nie wiem, jak to się stało. Buty te były specjalnie przygotowane, obszyte u znajomego szewca dookoła taśmą, do której miałem przyczepić już na miejscu stuptuty. To w nich okrągły rok przygotowywałem się do startu! Na szczęście, już na pustyni, jeden z zawodników podarował mi jedną parę swoich butów. Były chyba trzy numery za duże, ale okazało się to zbawienne – w tych warunkach opuchlizna nóg to normalna sprawa.
Nawiążę jeszcze do jednej bardzo istotnej dla mnie kwestii dotyczącej Marathonu de Sables. Marathon de Sables związany jest ze szczytnym celem pomocy lokalnej społeczności. Dzięki organizacji tego ultramaratonu zainstalowano osiem pomp słonecznych, poza tym prowadzona jest dystrybucja materiałów szkolnych w odosobnionych wioskach, zmodernizowano szkołę w Taright o toalety i natryski z ogrzewaniem słonecznym, zbudowano kompleks rzemieślniczy dla kobiet w Jdaid – z warsztatem, szkołą, przedszkolem, salą konferencyjną, kuchnią, toaletą i przychodnią!
Z kolei rok później postawił Pan sobie nowy cel, czyli start w zmaganiach Baikal Ice Marathon. To kolejne ekstremum. Już nie palący gorąc, a paraliżujące zimno… Zawodnicy biegną po zamarzniętym jeziorze przy temperaturze odczuwalnej do -30° C. Jednym słowem: wariactwo! Tym razem przyświecał Panu bardzo sprecyzowany cel: już nie tylko pokonywanie siebie, a pomoc 12-letniemu wówczas Przemkowi, którego pasją, tak jak Pańską, jest sport. Chłopiec urodził się z przepukliną oponową-rdzeniową, wskutek czego musi poruszać się na wózku. Dlaczego postanowił Pan pomóc Przemkowi?
Przemek Wojda, dla którego biegłem po Bajkale, to bardzo utalentowany i inteligentny młody człowiek, którego znam niemal od urodzenia. Studiowałem z jego ojcem, więc miałem okazję zobaczyć, z jakimi trudnościami zmaga się na co dzień. Jego rodzice to bardzo skromni, honorowi ludzie. Cała inicjatywa wyszła ode mnie. Moim głównym celem było wsparcie Przemka w kontynuowaniu jego pasji sportowych, zdobycie środków na rehabilitację. Przemek brał udział m.in. w mistrzostwach Polski w szermierce, zdobywając w nich medale. Chciałbym, aby spełniło się jego marzenie o pracy jako komentator sportowy.
Po Baikal Ice Marathon i pomocy Przemkowi przyszła pora na start w Tenzing Hillary Everest Marathon 2017. Ponownie doszedł Pan do wniosku, że Pańskie uczestnictwo w wyzwaniu może zwrócić uwagę na poważniejszy, większy cel. Tym razem zbierał Pan pieniądze na wakacyjny wyjazd dzieciaków z jednego z warszawskich hospicjów. Udało się?
Nie zastanawiam się nigdy, który cel jest większy, poważniejszy. Jest to efekt raczej różnego rodzaju okoliczności, potrzeby… W roku poprzedzającym start w Tenzing Hillary Everest Marathon z powodu choroby nowotworowej odeszli moja ciocia, tata mojej szwagierki i tata mojego kolegi. Dobrze pamiętam, jak ta choroba zniszczyła mojego ojca. Dlatego zapisałem się na kurs na wolontariusza prowadzony przy Hospicjum Domowym Zgromadzenia Księży Marianów NZOZ.
Ośrodkiem kieruje ks. Paweł Śmierzchalski. Jest to osoba bardzo zaangażowana i bezgranicznie oddana chorym. Miałem okazję wielokrotnie rozmawiać z nim, jak i ze wspaniałym ludźmi związanymi z hospicjum. To największe obszarowo tego typu hospicjum w Warszawie. Pod jego opieką pozostają również dzieci osierocone w wyniku choroby jednego z rodziców. Dzięki całej akcji udało się zorganizować im letnie wakacje. Wsparły nas Sztorm Grupa organizująca kolonie żeglarskie oraz firmy Haribo i Ziaja, które dostarczyły swoje produkty. Do akcji włączyli się rodzice z lokalnego klubu piłkarskiego UKS Białe Orły, do którego uczęszczają moi synowie. Bardzo się cieszę, że akcja miała taki odzew. Cały czas pozostaję w kontakcie z księdzem Pawłem i jestem do jego dyspozycji jako wolontariusz.
A teraz zaskoczył nas Pan wyjazdem do Afryki, jednak ponownie nie w celach turystycznych. Chodziło o wsparcie dzieci, którymi opiekuje się organizacja Amani – zorganizował Pan dla nich zbiórkę w szkole swoich synów.
Tuż po powrocie z Everestu kilku moich znajomych udało się do Tanzanii na Kilimandżaro, aby wziąć udział w kolejnym wyzwaniu biegowym. Ze względu na obowiązki w firmie zdecydowałem, że zostanę na miejscu. Natomiast zacząłem przeglądać informacje o całym biegu. W ten sposób zupełnie przypadkowo natknąłem się na organizację Amani Children’s Home – dowiedziałem się o jej potrzebach oraz o całej sytuacji dzieci w tym regionie. Oczywiście wcześniej wielokrotnie stykałem się w mediach z różnymi obrazami tragedii oraz zaangażowaniu organizacji międzynarodowych. Jednak pierwszy raz wpadłem na trop Amani Children’s Home. Zaciekawiło mnie to, w jaki sposób stara się pomóc swojej społeczności na miejscu, jak funkcjonuje. Przeczytałem m.in. że organizacja opiekuje się bezdomnymi dziećmi, które z różnych powodów znalazły się na ulicach Moshi i Aruscha. Zwykle jest to spowodowane ubóstwem, śmiercią rodziców na HIV, przemocą fizyczną i wieloma innymi dramatycznymi sytuacjami. Spacerując po ulicach Moshi, widziałem wiele małych dzieci śpiących na ulicach i szukających jedzenia. Niektóre kradną, inne handlują narkotykami, ale są też takie, które zbierają złom. Zebranie dwóch kilogramów złomu pozwala im przeżyć jeden dzień. Za wspomniane dwa kilogramy dostają w skupie, w przeliczeniu, ok. 50 groszy!
Amani prowadzi permanentną edukację. Wolontariusze rozmawiają z bezdomnymi dziećmi, ustalają przyczyny i dopiero kiedy dziecko samo jest gotowe, zabierają je do swojego ośrodka. Dzieci otrzymują opiekę, edukację, zostają przygotowane do życia w dorosłym świecie. Uczą się przydatnych umiejętności, jak zawód mechanika samochodowego.
Kontakt z organizacją nawiązałem, wysyłając maila na adres ze strony internetowej. Odezwała się do mnie Salam Khaitbu pełniąca rolę koordynatora. Wymieniliśmy szereg wiadomości, opowiadając sobie, co robimy w swoich krajach. Zapytałem ją, jakie rzeczy są dla nich w tej chwili niezbędne, zapewniając, że zajmę się całą akcją i organizacją wysyłki. W mojej głowie pojawił się plan zaangażowania w to moich synów, oderwania ich od codziennych obowiązków, zabawy i pokazania innej rzeczywistości. Uświadomienia im, że gdzieś są dzieci, które mają zupełnie inne rozterki niż to, czy tata pozwoli pograć po lekcjach na Xboxie!
I znów podczas zupełnie przypadkowej rozmowy z panią dyrektor szkoły podstawowej, do której chodzą moi synowie, usłyszałem, że chętnie włączą się w akcję. Później już samo wszystko się potoczyło i właściwie po roku zbiórki oraz rozmów z Salmą udało mi się wyjechać do Afryki i przekazać rzeczy.
Czy ta historia ma ciąg dalszy?
Niezmiernie ważne jest dla mnie pozostanie w kontakcie ze wszystkimi moimi znajomymi i przyjaciółmi – zarówno Przemkiem Wojdą, hospicjum, w którym wciąż jestem wolontariuszem, jak i Amani Children’s Home, dziećmi, Salmą i ludźmi, których tam poznałem. Cały czas mam ich w pamięci i w miarę możliwości jestem gotowy do wsparcia. To nie zawsze jest wsparcie materialne. Jesteśmy w stałym kontakcie, często rozmawiamy. Niestety czasu nie da się wydłużyć. Pracuję 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. Jest też moja rodzina i synowie, którzy potrzebują ojca. Pewnie nie różnię się w tym względzie od wielu przedsiębiorców, ale to powoduje, że muszę planować dokładnie swoje pozafirmowe działania.
Podczas Pana pobytu w Afryce powstał też krótki film o dzieciach z Amani. Czy przeznaczony jest do domowego archiwum?
Marzy mi się, żeby film o dzieciach z Amani i wywiad z Salmą Khatibu dotarł do osób, które będą miały pomysł na wsparcie moich przyjaciół w Afryce. Jeżeli znajdzie się choćby jedna osoba, która podejmie inicjatywę, będę szczęśliwy. Chętnie skontaktuję ją z Amani i pomogę w dalszych działaniach.
Coś mi podpowiada, że nie usiedzi Pan długo w miejscu! Zdradzi nam Pan, co się szykuje?
W tym roku chciałbym skupić się przede wszystkim na firmie i jej rozwoju. Mam przed sobą prawie cały rok ciężkiej pracy. Jednocześnie, jak wspomniałem, pozostaję w stałym kontakcie z rodziną Przemka, hospicjum czy Amani. Z drugiej strony wiem, że życie przynosi nam różne rozwiązania.
W jednym z artykułów poświęconych Pana uczestnictwu w Maratonie Piasków możemy przeczytać, że jest Pan człowiekiem ustabilizowanym prywatnie i zawodowo, a Pańskie życie układa się w jedno długie pasmo sukcesów. Dlatego też, uproszczając: po co Panu to wszystko?
Jestem szczęśliwym ojcem dwóch synów i to jest dla mnie najważniejsze. Wszystko inne to ciężka praca, determinacja i wytrwałość w branży, która nieustannie poddawana jest różnego rodzaju próbom, począwszy od regulacji międzynarodowych, przepisów, poprzez gospodarkę, której kondycji jest odzwierciedleniem. Wychowałem się w kochającej się rodzinie z zasadami na warszawskim Grochowie, dzielnicy uznawanej za niespokojną i nienależącej – mówiąc delikatnie – do bogatych. Natomiast wszyscy sąsiedzi pomagali sobie nawzajem bez względu na pochodzenie czy stan majątkowy. Wydaje mi się, że właśnie wychowanie i miejsce, w którym dorastałem oraz klub sportowy Drukarz Warszawa, do którego uczęszczałem, zbudowały we mnie wewnętrzną postawę, która ma wpływ na to, co robię w życiu poza pracą.
Na co dzień jest Pan współwłaścicielem i prezesem firmy Sawa Logistics. Czy któreś z doświadczeń i umiejętności nabytych podczas pracy zawodowej i prowadzenia firmy mógł Pan wykorzystać podczas biegu lub odwrotnie?
Podczas biegu można wizualizować sobie cel. Dotarcie do niego może się wydłużać lub skracać w zależności od kondycji, przygotowania mentalnego, sprzętu sportowego. Może nam się wydawać, że jesteśmy blisko mety, a nagle okaże się, że przychodzi kryzys. W codziennej pracy jest podobnie: stawiamy sobie cele, planujemy każdy etap działań, dobieramy do współpracy zespół, ale nie możemy przewidzieć wszystkiego. Dlatego nigdy nie zakładam, że coś na pewno się powiedzie, zanim cały projekt nie zostanie zamknięty. W rzeczywistości oczekiwany efekt często jest inny od rezultatu. W jednym i drugim przypadku potrzebna jest wytrwałość i konsekwencja.
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że ciągły pęd do sukcesu, zdobywania, rozwoju nie do końca jest tym, co Pana napędza. Tym czymś są autentyczne relacje. Z drugiej strony czy na takie relacje jest miejsce w biznesie?
Nie myślę o tym, co robię w kategoriach odniesienia sukcesu. Skupiam się jedynie na mojej pracy, pomysłach i rozmowach z ludźmi. Bardzo często odnoszę porażki, ale staram się wyciągać wnioski i uczyć na nich. Nie powiem nic odkrywczego, jeżeli przyznam, że lepiej mi się pracuje z ludźmi podobnie odbierających świat. Natomiast nie zawsze się ich spotyka na swojej drodze. Wtedy przydaje się umiejętność słuchania czyichś racji i potrzeb oraz możliwość znalezienia w tym wszystkim wartości dla firmy.
A teraz, schodząc trochę na ziemię: jakie są Pańskie plany na rozwój firmy? Na czym chciałby się Pan skupić?
Sawa Logistics jest firmą rodzinną. W tym tkwi nasza siła. Mamy zespół zaangażowanych w pracę młodych, profesjonalnie działających ludzi. Staramy się, aby nasze relacje z nimi były jak najbardziej zdrowe, partnerskie. Stawiamy sobie cele, o których wspólnie dyskutujemy, omawiamy. Czujemy się za cały zespół odpowiedzialni, ale też dążymy do tego, aby i współpracownicy czuli się odpowiedzialni za rozwój firmy. Nie chcę opowiadać o nie wiadomo jakich rozbudowanych planach firmy. Na pewno będziemy dążyć do umocnienia się w obszarach, w których jesteśmy najmocniejsi. Jednocześnie trochę dywersyfikując działania. Każdy z nas osobna wie, za jaki etap jest odpowiedzialny, abyśmy mogli osiągnąć jeden wspólny sukces.
Dziękujemy za rozmowę!
*
Jesteś ciekawy, co Robert Sadowski robił w Afryce? Obejrzyj film o jego podróży i spotkaniu z ludźmi tworzącymi fundację Amani:
Komentarze
Na razie nie ma komentarzy
Twój komentarz
Jeśli chcesz napisać komentarz, zaloguj się:
lub zarejestruj się.